17 grudnia 1981 z niedzielną datą 20 grudnia do kiosków trafić miał podwójny, 51-52 numer czasopisma satyrycznego „Szpilki”. Gazeta była już gotowa do druku. Ostatecznie jednak, ze względu na wprowadzenie w Polsce stanu wojennego, to wydanie nigdy się nie ukazało, a tytuł został zawieszony aż na 5 miesięcy (do maja 1982). Dziś wiadomo, że ocalał ozalid nieopublikowanego materiału, będący najpewniej jedynym śladem po „Szpilkach” z czasów stanu wojennego. W tym roku mija dokładnie 35 lat od momentu, kiedy zdobył go Wojciech Grzymała, ówczesny redaktor graficzny gazety. Redaktorem naczelnym tygodnika był wtedy Witold Filler.
Rysownicy, których prace zostały zamieszczone w tym numerze „Szpilek” z 1981 r.: Julian Bohdanowicz, Jerzy Flisak, Kazimierz Grus, Zygmunt Januszewski, Zbigniew Jujka, Wojciech Kołyszko, Krzysztof Konopelski, Edmund Mańczak, Marek Michalski, Andrzej Mleczko, Janusz Morek, Sławomir Mrożek, Leszek Ołdak, Eugeniusz Rzeżucha, Adam Piotr Teper, Ryszard Twardoch, Jacek Urbański, Zygmunt Zaradkiewicz, Zbigniew Ziomecki.
Teksty do tego numeru tygodnika napisali m.in. Maria Czubaszek, Daniel Passent, Jerzy Afanasjew, Krystyna Gucewicz, Agnieszka Osiecka, Anatol Potemowski, Jerzy Ofierski, Jerzy Ficowski i inni.
Jakie były okoliczności zdobycia tego unikatowego druku, Wojciech Grzymała zdradza w poniższym wywiadzie. Rozmawiała Ewa Barciszewska.
Rozmowa nieco wcześniejsza – w Muzeum Karykatury jakieś 30 lat temu, nad katalogiem Julka Bohdanowicza. Fot. Wojciech Kuhn, z zasobów Muzeum Karykatury im. Eryka Lipińskiego
DAWNYCH WSPOMNIEŃ… ŻAL
Rozmowa z Wojciechem Grzymałą*
Skąd wziąłeś ten ozalid?
Jak to skąd? – z drukarni! Dawno, dawno temu drukarnie przed wydrukowaniem czasopisma robiły ozalidy całości, zwane inaczej blue print-ami. A służyło to ostatecznej korekcie. W „Szpilkach” w tamtym czasie jeden ozalid brał naczelny – Witold Filler, drugi my – graficy, no i nanosiliśmy na tym finalne poprawki, które bardzo denerwowały drukarzy, bo wtedy – żeby coś w ostatniej chwili zmienić – nie wystarczyło kliknąć myszą…
Tyle to i ja wiem, ale przecież 13 grudnia 1981 r. Wojskowa Rada Odrodzenia Narodowego… itp. itd. Redakcje zamknięto, drukarnie tym bardziej. Nawet maszyny do pisania policzono, spisano, zarejestrowano, nie mówiąc już o zapieczętowanych powielaczach na denaturat. Włamałeś się do drukarni nocą, wchodząc po rynnie i wyłamując kratę w okienku na poddaszu, czy jak?
Bez przesady. Nigdy nie przepadałem za wspinaczką. Jak się stan wojenny zaczął, to myśmy jeszcze mieli przepustki do drukarni na Okopowej, która – podobnie jak inne drukarnie i redakcje – tylko teoretycznie nie działała. Można było normalnie tam wejść, tym bardziej, że i tak trzeba było odebrać oryginały rysunków i różne inne rzeczy. Na miejscu, w rozmowie z drukarzami okazało się, że ozalid wraz z całą „przygotowalnią” (wyklejoną makietą numeru „Szpilek”) ma być komisyjnie zniszczony. Jeden ozalid! No więc umówiłem się, że ten drugi, w zamian za pół litra wrzucą mi do teki z rysunkami. To wszystko.
Sam powiedziałeś, że zawsze robiono dwa ozalidy. Nikt się nie zorientował, że ten drugi zniknął, nikt go nie szukał, nie zarządził jakiegoś dochodzenia? Głowy nie poleciały?
Chyba żartujesz… Prawdę powiedziawszy, to nikt niczego specjalnie nie sprawdzał. Podejrzewam, że można było zabrać nawet obydwa ozalidy, ale znacznie trudniej by było zdobyć… dwie półlitrówki.
Rzeczywiście. Przydział kartkowy dla dorosłej Polki wynosił pół litra miesięcznie i dla dorosłego Polaka, jakim już wówczas byłeś, chyba też. Jak sobie bez niego w grudniu poradziłeś?
Nie miałem z tym żadnego problemu, bo już trzynastego, w reakcji obronnej na wiadomość o stanie wojennym, wstawiłem pierwszy zacier. Miałem bardzo dobrą maszynerię i świetnie opanowany proces produkcyjny, który sfilmowała nawet japońska telewizja NHK, w której pracowała żona Tomka Sikory. Szef NHK, bidulek, strasznie się… zmęczył podczas kręcenia tego materiału.
No to już teraz zupełnie nie rozumiem, dlaczego w roku 1987 poleciałeś do Nowego Jorku – jak wieść niesie – „napić się wódki z Czeczotem”. Twoja bimbrownia się popsuła, czy odwrotnie – produkcja tak rozkwitła, że chciałeś ten mazowiecki przysmak regionalny spopularyzować za oceanem?
Myślę, że zbyt wybiegamy w przyszłość. Przecież nasza rozmowa nie dotyczy rocznicy mojego wyjazdu do USA, tylko 35-lecie ogłoszenia stanu wojennego w Polsce.
Racja. Wróćmy do ozalidu. Dlaczego on taki siny i w ogóle brzydki?
Kwestia gustu. Mnie się ogromnie podoba! Młodszym Czytelnikom wypadałoby tu wyjaśnić, że w czasach, kiedy jeszcze prawie nie było komputerów i nie każdy mógł sobie w domu napisać, zilustrować i wydrukować gazetę, właśnie z czymś tak sinym i brzydkim trzeba było w redakcjach pracować. Najpierw rysowało się makietę, potem dostawało się z drukarni szpalty i naklejało się je we właściwych miejscach. Przyszłe ilustracje markowało się odpowiednim prostokątem z zaznaczeniem rozmiarów. Przeważnie w takiej proporcji, w jakiej był oryginał. Czasem obrysowywało się jakiś kształt. Zdjęcia się kadrowało, rysunków raczej nie, bo artyści byli bardzo przywiązani do całości i każdego szczegółu. Potem wracało toto z drukarni z ozalidem właśnie, czyli próbnym wydrukiem. Ozalid był światłoczuły – po pewnym czasie np. wiszenia na ścianie, zaczynał zdychać i w końcu znikał. Ten mój trzymałem przez 35 lat w ciemnej, zamkniętej teczce, więc jeszcze cokolwiek widać, chociaż do celów ekspozycyjnych lub wydawniczych to i owo wymaga wzmocnienia. Teraz wszystko się robi w komputerze i, praktycznie rzecz biorąc, albo sprawdza się na monitorze, albo drukuje stronę i poprawia na niej, a ktoś inny poprawki nanosi i gotowy dokument idzie prosto do drukarni.
Ozalid powstawał oczywiście po cenzurze. A jak przebiegała ta wcześniejsza wizyta na ul. Mysiej, czyli w Głównym Urzędzie Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk? Ciężko było?
Eeee tam… Przecież mieliśmy na etacie Jana Pietrzaka, który jeszcze przed Mysią ważniejsze teksty zanosił, komu trzeba, gdzie trzeba i po takiej życzliwej lekturze oficjalna cenzura miała już niewiele do roboty. Jakieś drobiazgi najwyżej.
No to w tym wojennym wydaniu, po tak gruntownej lekturze światłych osób, nie ma chyba nic wstrząsającego?
Pewnie nie, poza tym, że sam w sobie jest „historyczny”. Nie wykluczam jednak, że coś może kimś indywidualnie wstrząsnąć. Rzecz gustu i stosunku do historii.
Wami wówczas też trochę wstrząśnięto, a raczej… przetrząśnięto zespół redakcyjny.
Nie pamiętam już dziś szczegółów. W każdym razie Julek Bohdanowicz, który był kierownikiem graficznym, został od razu wyrzucony i poszedł do… „Wiadomości Wędkarskich”. Było wówczas kilka takich czasopism, do których przytulali się ci wyrzuceni. Najbardziej znane były chyba: „Powściągliwość i Praca” z Tomkiem Wołkiem, Janem Śpiewakiem (seniorem), Jackiem Żakowskim i Janem Dworakiem; „Interpolcom” – pismo Polsko-Polonijnej Izby Przemysłowo-Handlowej, gdzie sekretarzował Ernest Skalski, określone mianem „gniazda rewizjonizmu”; „Niewidomy Spółdzielca” z Darkiem Fikusem jako naczelnym i „Wiadomości…” właśnie.
Wróćmy na chwilę do całkiem przedwojennego PRL-u i ówczesnych „Szpilek”. Czy rysowaliście wówczas specjalnie dla „Szpilek”?
Tak. Przeważnie na zamówienie. W poniedziałki były zebrania dla grafików, żeby im powiedzieć, jakie są tematy tygodnia, czego potrzebujemy na okładkę i na trzecią stronę, gdzie był wstępniak i jakiś aktualny rysunek – produkcyjniak. Zbyszek Ziomecki lubił robić takie aktualności, Jurek Flisak, Karol Ferster… Na zamówienie robiło się też ilustracje do wierszy. Janusz Kapusta i ja często to robiliśmy. A poza tym ludzie przysyłali nam całe koperty rysunków. Mieliśmy w redakcji wielką szafę z alfabetycznie ułożonymi szufladami i robiło się z tego wybór. Najpierw wyciągaliśmy dość dużą pulę rysunków, rozkładało się je na stole i wtedy Filler, Marynia Czubaszek i kto tam akurat był w redakcji wchodził na górę i mówił: to mi się podoba, to śmieszne, to nie… Potem, jak się łamało numer, to dodawaliśmy te rysunki: tematycznie i gabarytami. Rzadko coś w tym schemacie się zmieniało. Te poniedziałki były bardzo zabawne i ciekawe towarzysko. Graficy umawiali się w Lajkoniku, gdzie teraz jest Starbuks, ale – o dziwo – zachowano rysunki na ścianach: karykatury Ha-Gi, czyli Anny Gosławskiej-Lipińskiej, Jerzego Zaruby, Karola Ferstera i oczywiście Eryka Lipińskiego. Piszący zaś spotykali się w Antycznej na górce. Potem na pewno lepiej im się pisało.
W Łodzi ukazywała się wówczas także satyryczna „Karuzela”…
„Karuzela” nie była pismem satyrycznym, tylko humorystycznym i znacznie mniej od „Szpilek” wybrednym. Wszyscy jednak bardzo chętnie do niej rysowali, bo płaciła dość przyzwoicie i – przede wszystkim – szybko. Były też różne próby uruchomienia czegoś jeszcze. Na przykład Czeczot stworzył z Bartkiem Kuźnickim, Markiem Goeblem i Maćkiem Rybickim, z moim też udziałem i pewnie jeszcze paru osób, „Plebeya” – taką wkładkę do studenckiego „itd”. Trochę było tam świntuszenia, masa rysunków Czeczota, różne śmiesznostki… Pamiętam „Plebeya” z dużym Czeczotem na Nowy Rok – stoi robotnik i wysikuje na śniegu „Dosiego Roku”. Ukazało się tego 4-5 wydań.
Przyznam, że zmałpowałam trochę Wasz pomysł parę lat później i robiłam z kilkorgiem przyjaciół analogiczny dodatek do studenckiego „Nowego Medyka” zatytułowany (pomysł Andrzeja Waligórskiego) „Stary Konował”…
A nie rozmarzyliśmy się zanadto?
Rozmawiała Ewa Barciszewska**
*Wojciech Grzymała – pierwszy rysunek opublikował w „Politechniku”. Potem były m.in.: „itd”, „Szpilki”, „Radar”, „Przegląd Techniczny – Innowacje”, „Powściągliwość i Praca”, „Polityka”, w których zamieszczał samodzielne rysunki i ilustracje do tekstów. Robił także okładki książek i płyt, plakaty i pocztówki, a ostatnio nawet… biżuterię. W 1987 r. wyjechał do USA, a stamtąd na kontrakt związany z filmem animowanym do Nowej Zelandii, gdzie później pracował m.in. jako art director w „NZ Listener” i kilku kolejnych czasopismach. W latach 1993-2000, ponownie w Polsce, był dyrektorem kreatywnym w wydawnictwie „Twój Styl” i kilku agencjach reklamowych. Jako rysownik – satyryk ma na swoim koncie wiele nagród, wśród nich: I nagrodę w konkursie „Młodzi ‘75” w Rzeszowie, nagrodę w dziale „karykatura w rzeźbie” na II Ogólnopolskiej Wystawie Satyry „Zachęta ‘77” czy Nagrodę Muzeum Karykatury na „Satyrykonie ‘80”. Przygotował też i przedstawił publiczności szereg wystaw indywidualnych, z czego m.in. jedną dużą w galerii „Wola” (przy KMPiK) i co najmniej dwie w ramach legnickiego „Satyrykonu”. W 2017 r. zaprasza na kolejną do warszawskiego Centrum Łowicka.
**Ewa Barciszewska – w latach 1977-81 współorganizowała legnicki Satyrykon; później, jako dziennikarka, pisała m.in. o karykaturze i karykaturzystach, a od 1984 do 1992 r. prowadziła Klub Miłośników Karykatury „MIK” przy Muzeum Karykatury. Jest prezesem Rady Fundacji „Satyrykon”.
Rys. Julian Bohdanowicz
Rys. Leszek Ołdak
Rys. Zbigniew Jujka
Rys. Julian Bohdanowicz